Przejdź do głównej zawartości

Dzwonią dzwonki sań, ale to… listopad

     Nadeszła jesień, a razem z nią wszystkie jesieni przymioty. Zmianę było czuć już w samym wietrze, który z dnia na dzień z ciepłego, dającego krótką ulgę w upale, zamienił się w zimny i porywisty. Złote liście kłębiły się na ulicach, poruszane co i rusz to w jedną, to drugą stronę. Z nieba nieprzerwanie siąpił gęsty, klejący deszcz, z gatunku tych, których początkowo może i nie czuć, jednak z czasem podstępnie przenikają każde ubranie. Upalne dotychczas słońce zaczęło dawać zdecydowanie mniej ciepła, a jasna, błękitno złota pogoda ustąpiła odcieniom brązu, czerwieni i wszechogarniającej szarości. Jednak zimno, opadające liście, lśniące kasztany, pomarańczowe dynie i parująca w kubku słodka, mleczna kawa nie były jedynym, co przyszło z jesienią. Ludzie cieszyli się, wkładając na siebie swetry i wyciągając z szafy grubaśne koce, inni zacierali zziębnięte ręce i narzekali, pokasłując co i rusz. Nikt nie spodziewał się tego, co wkrótce miało nastąpić.

    Zaczęło się niewinnie. Niektórzy mówią, że przyszło z zachodu, niczym szarańcza pochłaniając i zarażając wszystko, co napotkało na swojej drodze. Nikt nie mógł się uratować. Początkowo przejawiało się w małych wydarzeniach, które z łatwością mogły umknąć nieuważnemu obserwatorowi. Ot, jedną czy drugą wzmianką w lokalnej gazecie. Małą wystawką dziwacznych produktów gdzieś w bocznej uliczce sklepu. Plotką na temat nietypowych zachowań, nasilonych szczególnie wśród młodych ludzi, przekazywaną pomiędzy czujnymi paniami dbającymi o otoczenie swych bloków, a ich licznymi wyznawczyniami. 

    - Nie uwierzysz, Marzenko, co oni teraz wyprawiają, ci młodzi. - mówiła zazwyczaj taka starsza pani. - Ja wiem, widziałam to na swoje oczy. Ten Zenek, wiesz, spod trójki, co tę kobiecinę prawniczkę przygruchał rok temu. Wziął i wyszedł z domu, pewnego dnia, rękawice jeno grube takie w jednej ręce trzymał, a w drugiej siekierę. Poszedł gdzieś rano, jak w kuchni herbatę robiłam akurat. I nie ma go, uważ, Marzenko, jedną godzinę, drugą, trzecią. Nie dość, że herbat cały zapas musiałam wyczerpać czekając, to jeszcze termofor mi cały się wychłodził. Doprawdy, myślałam, że ten nasz Zenuś jakiejś gorączki w oczach dostał, że jakiś szał w niego wstąpił i zaraz się skończy to jego siekierowanie straszną tragedią. A tu nie, wraca ten Zenek, ciemno się prawie robiło. Ja patrzę, a on drzewko zielone, jodełkę jakąś za pieniek ciągnie ze sobą. Wchodzi do klatki, zasapany cały i do domu wnosi. Niby taki zmęczony, wypieki, z włosów paruje, a on idzie i sapie, i gwiżdże pod nosem rzewną melodyjkę. Aż z tego wszystkiego ciśnienie zaczęło mi skakać, no pomnisz, Marzenko, jakie to rzeczy się teraz wydarzają? Zamiast się zająć poważnymi sprawami, to drzewa do domu przynoszą. I pogwizdywać do tego wszystkiego mu się zachciało. Wielkie nieba, co to się wyprawia!

    - A, to nie wszystko, Pani Maciejowa! - odpowiada na to Marzenka, lub inna z pań należących do blokowego wywiadu. - Nie tylko Zenek, ale i inni robią to samo. Słyszałam od Krysi i od Chrobieszowej, że chłopcy się ugadują do lasu i razem jeżdżą drzewka upatrywać. Pan Tomek to nawet u szklarza był, pytał się, czy mu na te chwasty jakiejś szklanej kuli nie mógłby wydmuchać. Cuda niesłychane! A po cóż mu niby taka szklana kula? Ani to praktyczne, ani żadne, jakby mnie ktoś o zdanie spytał. 

    - Ależ nikt nie pytał, Marzenko kochana. - Wtrąca jej się w zdanie trzecia, postępowa pani w okularach z laserowo czerwonymi oprawkami. - Teraz taka moda, czego tu nie rozumieć. Pamiętacie, jak myśmy młode były? Jak za pannicami chłopcy się uganiali, by zimną wodę z wiadra na którąś wylewać? Też się zaraz dziwiła starszyzna. "Co to za durnoty?" Wykrzykiwały za nami babiny, pamięta pani, pani Maciejowa? Zaraz, że zapalenia płuc dostaniemy, albo i wilka jakiego, patrzyły się na nas z ukosa i mamrotały pod nosem przekleństwa, tego jestem pewna, oj tak. Teraz i my jesteśmy jak te babki, i to u nas pod pozorem cnoty skrywa się żal za utraconą młodością. A starość, Marzenko, starość! - mówi pełna zapału, wysoko unosząc palec wskazujący - To dopiero pełnia życia, nie to co kiedyś. Kiedyś nic nie było, teraz można wszystko co tylko sobie wymarzysz.

    -Dla mnie to tego wszystkiego aż za dużo się porobiło. - mówi na to pani Marzenka. - dużo ćwicz, dobrze śpij, trzymaj dietę, leki wszystkie na czas łykaj… A ja to tam lubię sobie wieczorem pięćdziesiątkę naleweczki wypić i salcesonikiem przegryźć. A teraz to nie ma, bo cholesterol, bo tłuszcze nasycone, bo nadciśnienie zaraz niemoc wywołuje. Nie to co kiedyś, drogie panie. Kiedyś nikt nie wiedział, że wszystko co robi to źle robi, że zawsze za mało, bo mogło być lepiej. Jak my byłyśmy młode to co prawda ludzie nie mieli za wiele, ale chociaż wiedzieli jak żyć. Dużo ruchu chcąc nie chcąc było. I w polu się zrobiło, i pogadało ze sobą. Nie to teraz ci młodzi, tylko siedzą z twarzami w tej elektronice, uwagi na nic i na nikogo nie zwracają. Nieróbstwo i degręgolada. - Zakończyła, wyraźnie zadowolona z siebie, a panie zmieniły temat, pogrążając się w dalszej rozmowie.

    Trzeba przyznać, że mimo wszystko nie miała pani Marzenka racji w tym co mówiła. Drzewka i dmuchane ze szkła okrągłe ozdoby były zaledwie początkiem całego zamieszania. Jednego dnia ludzie żyli sobie jak zwykle, przez nikogo nie niepokojeni, aż w końcu, jakby rażeni szałem, zaczęli rozpowiadać wszystkim wokoło o pewnych tradycjach, odkopanych ze starożytnych przekazów i zaadaptowanych do teraźniejszości. Jodły, świerki i sosny masowo zagościły wewnątrz domów, dumnie stojące w metalowych ozdobnych stojakach, a na ich gałązkach mieniły się kolorowe szklane bombki. Ogromne budowle z krzyżem na samym szczycie rosły jak na drożdżach, zapełniając krajobraz w każdym mieście i wsi, wypełniały się zaraz wiernymi, czuwającymi przez noc, chwalącymi Pana, który symbolicznie w tę jedną, specjalną noc miał się narodzić. Okresy postu, głodzenia się i oczekiwania, zmieniały się wnet w parodniowe biesiadowanie, w gronie rodziny i znajomych. Z początku skromnie, potem jednak feta swoim przepychem zaczęła przypominać coś na kształt wiejskiego wesela, w którym poprawiny niemal się nie kończą, a ludzie wyczerpani, choć radośni tańczą i wirują w magicznym tańcu, podobnym do transu. 

    Ludzie obdarowywali się prezentami, które otwierali wspólnie podczas wieczerzy złożonych z dwunastu potraw, a echa pieśni religijnych niosły się w każdym domu. Zazwyczaj w trakcie przygotowywania stołu rodzina pozostawiała pod obrusem siano, a na stole znajdowało się jedno dodatkowe nakrycie. Komplet talerzy wraz ze sztućcami pozostawiało się na wypadek przybycia zbłąkanego wędrowca lub symbolicznie, dla zmarłych biesiadujących wspólnie z resztą rodziny. Niektórzy mawiali, że upuszczone sztućce są znakiem obecności dusz przodków i nie podnosili ich z ziemi, jeszcze inni dzielili się delikatnym płatkiem chlebowym z ludźmi i zwierzętami, składając sobie przy tym życzenia. Cały ten okres nazywany był Świętami, zarezerwowanymi na czas zimowy, z kulminacją pod koniec grudnia. 

    Z upływem lat jednak spokojne czuwanie, połączone z parodniowym imprezowaniem zmieniło się nie do poznania. Niezauważalna granica pomiędzy nabożnym spędzaniem chwil, przeznaczonym dla wyższego rozwoju duchowego, a niekontrolowanym komercjalizowaniem tego okresu zdawała się przesuwać troszeczkę każdego roku. Zaczęto mówić o pewnej postaci pociesznego, starszego człowieczka, z długą siwą brodą i ogromnym brzuchem, który sunął po niebie za pomocą reniferów wspomaganych magicznym pyłem i rozdawał prezenty, wchodząc w środku nocy przez komin lub balkon. 

    Początkowo robił to zawsze w wyznaczonym dniu, potem zaczął pojawiać się dwa razy w roku, a do tego oczekiwał, żeby zostawić mu mleko i ciastka, wszak spragniony i głodny nie może pracować. Jeszcze później zaczęto utożsamiać go z pewnym napojem składającym się z gazowanego, mocno słodzonego kwasu fosforowego wymieszanego z różnymi przyprawami i ciemnym barwnikiem. Po paru latach producenci napoju na tyle upodobali sobie postać pociesznego staruszka, że jego wizerunek zaczął pojawiać się na ciężarówkach, butelkach i banerach. Pomysł podchwyciła inna forma, produkująca bardzo podobny napój. Zamiast czerwonego koloru, będącego znakiem rozpoznawczym oryginalnej firmy, konkurenci  postawili na postać w kolorze niebieskim, jednak aż za bardzo podobną do tej, która co roku ukazywała się już teraz nie tylko w reklamach, ale i w poświęconych jej filmach. Rubaszny dostarczyciel prezentów stał się czymś nawet więcej niż bohaterem narodowym. Został nieoficjalnym patronem Świąt.


    Powoli zapominano o tym, co pod postacią człowieka miał odłączony od boskiego świata na powrót urządzić na ziemi raj, zabierając ze sobą całą ludzkość w duchową podróż, o jego stworzycielu, o parze, która została wybrana na jego wychowanków. Miast tego, zaczęto czcić podarki, nieograniczone jedzenie i błogie lenistwo. Czuwania podczas Świąt stały się niepopularne, post skracał się i skracał, ograniczany do minimum, wypierany przez końcową fazę świętowania, w której pełny brzuch, ciepło i drzemki, służyły głównie za regeneracje po długich miesiącach ciągłej pracy i niedosypiania. 

    Okresowe szaleństwo coraz bardziej wymykało się spod kontroli. Niezauważanie przestało być zarezerwowane dla zimy. Kiedy tylko zorientowano się, że Święta przynoszą ze sobą pieniądze, pozostawiane w sklepowych kasach przez całe rzesze ludzi, zaczęto produkować co tylko się dało. Reniferowe poroża z czerwonymi nosami, sanie, na których przemieszczał się nasz starszawy dziadeczek rozwożący słodzony fosfor, śnieżynki i gwiazdki pod każdą postacią, ciasteczkowe ludziki z piernika i bałwanki zapełniały sklepy wcześniej i wcześniej. Tylko zimnej stajenki i zgromadzonej wewnątrz gromadki jakoś nie było widać. 

    Tej jesieni rozochoceni producenci poszli o krok dalej. Nie wiedzieli jednak, że to będzie ich ogromny błąd. Postanowili wprowadzić świąteczny asortyment jeszcze pod koniec października. Zaślepieni szybkim zyskiem nie zauważyli, że była to decyzja, która na zawsze przesunęła granicę o jeden krok za daleko. Przedłużenie Świąt o okres jesieni stanowiło ogromne przestawienie w czasoprzestrzeni, mieszając ze sobą pory roku, natura postanowiła nadgonić ludzkie decyzje, nadrabiając zmianami pogody. To tylko nakręciło spiralę jeszcze bardziej. Wszechświat nie wiedział, co generować, upały w zimę, czy może śnieg latem. Lodowce roztapiały się, uwalniając do atmosfery ogromne ilości wody, uwolnionych gazów i nieznanych ludzkości bakterii i innych mikroorganizmów. Ptaki latały w kółko, nie wiedząc gdzie dokładnie znajdują się teraz mityczne ciepłe kraje, a susze, burze i upały pojawiały się i znikały z taką intensywnością, że ludzie nie nadążali z naprawianiem zniszczonych domów i infrastruktury. 

    I właśnie wtedy Bóg nie wytrzymał. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Cisza

Rozpraszam się. Rozmywam w oceanie zmysłów. Tulony przez ciszę. Próbuję odnaleźć siebie w istnieniu. Bo jeśli to nie Ja, ja nie jestem sobą, czy nikim się staję? Być nikim, jakież to podłe określenie. Odważnym, bezczelnym się lepiej tu żyje. Lecz paradoksalnie to w ciszy jest siła. Cisza potrafi kark ugiąć, duch złamać. Elektryzuje, przeraża i wciąga. W ciszy udaje się przejrzeć zasłonę Co w pustce schowana, porusza coś w duszy. To za nią jest światło.  To za nią trwa burza. Wieczna, elektryczna. Z oddali ją widać. Wyładowania i błyski, jak sztuczne ognie rozpalone o północy w Nowy Rok.  Zbliża się zmiana.  Już czuć, jak pachnie świeżością. Brand new. Wsiadaj i jedź. Siedzę na klifie, na granicy umysłu i patrzę się w pustkę. Fale nieświadomości tłoczą się leniwie, mimowolnie wyznaczając granicę pomiędzy tym, co znane, a tym, czego poznać nie sposób.  Wstaję. Chwiejnym krokiem cofam się powoli. Podchodzę do drzwi. Wyciągam rękę,...

W którą stronę siejesz wiatr?

Jedno pytanie, nad którym myślę, że warto się zastanowić:  W którą stronę siejesz wiatr?  Właśnie z tej strony powróci do Ciebie burza.  Zastanów się dobrze, gdzie kierujesz swoją uwagę, Na co wykorzystujesz swoją energię.

Karuzela strachu

 Najpierw okropnie się boisz. Potem bierzesz głęboki wdech. Witasz się z lękiem, opanowujesz Wyciągasz swą rękę i oswajasz nieco.  Nawet się uśmiechasz, choć trochę półgębkiem, Nieśmiało tak jakoś, na wspomnienie przeżyć,  Co z przeszłości wzięte witają cię w progu.  A potem znów jazda, bo zataczasz koło.  Musisz się nauczyć czyszczenia historii. Jak tego nie zrobisz, to skończysz jak derwisz. Wirując jak Wszechświat,  Strachem pochłonięty.