Przejdź do głównej zawartości

Wzrastanie i równowaga

Gdybym miał spróbować wyjść na chwilę ze swojego ciała i spojrzeć z boku, ocenić jakoś swoje zachowanie, powiedziałbym, że to, co przede wszystkim rzuca mi się w oczy, to ogromne wahania energii. 

Raz potrafię rzucić się w wir pracy i siedzieć bez przerwy przez cały dzień, robiąc powtarzalne czynności, nie rozpraszając się przy tym w ogóle, innym razem, zaraz po przebudzeniu, leżę przez parę godzin w łóżku, gapiąc się w telefon, nie mając absolutnie ani trochę motywacji do robienia czegokolwiek, co wymagałoby jakiegokolwiek wysiłku, czy to fizycznego, czy umysłowego. Zaraz potem mogę usiąść i jednym ciągiem przeczytać książkę, która całkowitym przypadkiem przykuła moją uwagę, a kiedy już skończę, patrzę tylko na rosnącą kupkę pozycji do przeczytania, przekładając je tylko z miejsca na miejsce. Mogę usiąść i napisać parę tysięcy słów z historii, o której istnieniu sekundę przed rozpoczęciem nie miałem pojęcia i czuję się tak, jakbym opisywał po prostu to, co rozgrywa się już i tak, gdzieś w mojej głowie, a potem... Siedzę i gapię się w kursor, a wszystkie pomysły wydają mi się całkowicie beznadziejne. Mogę spędzić tygodnie na graniu w League of legends, ucząc się kolejnych postaci i nabijając wirtualne punkty w kolejnych meczach, a potem stwierdzić, że to i tak na nic i usunąć grę, nie wracając do niej przez najbliższy rok. Im więcej daję od siebie, tym dłużej następuje po tym okres nieznośnego stuporu, podczas którego mogę być co najwyżej biernym odbiorcą rzeczywistości tworzonej przez ludzi wokół. A przecież chodzi o to, żeby tworzyć, żeby być nie tylko świadkiem historii, ale brać czynny udział w świecie, bez przerwy pędzącym do przodu. Kto by nie chciał zostawić po sobie jakiegoś dzieła? Czegoś, co byłoby MonuMentalne? 😉

Zachodzę więc w głowę, jak można utrzymać w tym wszystkim równowagę. Tworzyć różnorodne rzeczy, pracować ciężko, ale nie na tyle, żeby marnować potem długie godziny na odpoczywaniu. Jak zamiast tego sumiennie przechylać szalę na swoją stronę, żeby mieć poczucie, że dokądś się zmierza? 

Próbowałem narzucać sobie rygor, rozpisywać, co powinienem robić, dzieląc to sobie przy okazji na sztywne godziny, kiedy mam zacząć, a kiedy skończyć. Próbowałem kombinować ze "złotą godziną". Wiecie, kiedy siada się do czegoś, nastawia się przedtem budzik na godzinę, a potem bez przerwy wykonuje się daną czynność, aż zadzwoni alarm. W ten sposób udało mi się działać przez jakieś trzy, może cztery razy. Przy kolejnych podejściach łapałem się na tym, że potrafię patrzeć przez piętnaście minut na wyświetlacz, obserwując kolejne mijające sekundy. Nie widziałem w tym produktywności. 

Potem, że może skupię się na swoich mocnych stronach, a przy okazji podejmę próbę wyeliminowania rozpraszających czynników. Będąc na studiach, łamałem sobie głowę nad tym, jak mogę pogodzić wielogodzinną naukę z czytaniem książek, słuchaniem niewiarygodnej ilości muzyki, graniem na "kąkuterze" i oglądaniu niezliczonej ilości filmów. Co zrobić, żeby móc jakoś zwiększyć sobie ilość godzin w ciągu doby? 

Odpowiedź wydawała mi się prosta - sen polifazowy. 

Przez około pół roku spałem polifazowo, w większości kładąc się co cztery godziny na równe dwadzieścia minut. Odliczając parę minut na usypianie, wychodziło plus minus około dwóch godzin snu. Pozostawały mi wtedy plus minus dwadzieścia dwie godziny na wszystko, czego bym sobie nie zaplanował. Skoro ludzie reklamują ten cykl snu i czuwania jako "Uberman sleep cycle", albo "Tak sypiał Leonardo da Vinci", to przecież warto spróbować, prawda? 

Korzystając z paromiesięcznej przerwy pomiędzy semestrami podjąłem eksperyment. Przez pierwsze dwa tygodnie to była prawdziwa masakra (nie w Texasie i bez piły mechanicznej, ale wiadomo, o co chodzi). Przysypiałem na siedząco, uwaga odpływała raz po raz, czułem się jakbym za bardzo wczuł się w swoją rolę, będąc domorosłym aktorem-statystą w serialu "The Walking Dead". Pamiętam, jak nie mając co ze sobą zrobić w niedzielę nad ranem, poszedłem na siódmą rano do kościoła, a potem przysnąłem podczas kazania. Obudziłem się przerażony, kiedy ludzie zebrani w ławkach wokół mnie wstali i zaczęli śpiewać. Chwilę mi zajęło zorientowanie się, że przecież sam tutaj przyszedłem, a pokój, w którym gadałem akurat z jakimś nieznajomym gościem był efektem tego, że usiadłem na chwilę i będąc zmęczony jak nie wiem, zaraz wleciałem bezpośrednio do snu. 

Po dwóch tygodniach przyzwyczaiłem się do nowego trybu życia i usypiałem z momentem, w którym moja głowa układała się na poduszce. Budziłem się automatycznie, słysząc pierwsze dźwięki budzika. Rozbudzałem się też dużo krócej, niż wcześniej, a czas przestał przelewać mi się przez palce. Myślę, że jakbym mógł, trzymałbym się tego dalej. Zmęczenie było porównywalne do tego, które towarzyszyło mi podczas dnia, w którym przesypiałem po osiem, czasem nawet dziesięć godzin, a w nocy mogłem spokojnie się uczyć, popykać w cs-a, poczytać coś ciekawego, czy obejrzeć kolejny film czy odcinek serialu. 

Dobrze wspominam ten okres i trochę nawet żałuję, że było to akurat w czasie, w którym nie za bardzo myślałem o jakiejkolwiek twórczości. Przygoda ze spaniem polifazowym skończyła się tak, że wróciłem na studia, a nieregularny grafik, wielogodzinne laborki i wykłady, które ogólnie grubo przekraczały cztery godziny uniemożliwiły mi przespanie się dwadzieścia minut. Musiałbym leżeć na ławce, albo usypiać oparty o ścianę, podczas zajęć. Niestety, nie do zrobienia. Pominięcie dwudziestominutowej drzemki skutkowało zmęczeniem na poziomie nieprzespanej nocy. 

Z bólem serca zmieniłem tryb, kombinując ze zwiększaniem okresu czuwania i przedłużaniem drzemek. Ostatecznie nie przełożyło się to na lepsze efekty, zacząłem więc spać "normalnie", po sześć do dziesięciu godzin, przeplatając to z zarywaniem nocek przed poszczególnymi zaliczeniami. Tym samym motywacja spadła mi znowu do poziomu wyjściowego. Uczyłem się całą noc, a potem zdawałem jakkolwiek i dalej dawałem od siebie niezbędne minimum, przez resztę czasu radośnie poddając się hedonizmowi. Teraz sypiam podobnie, jednym ciągiem i spokojnie mogę powiedzieć, że coś takiego nie za bardzo się sprawdza w moim przypadku. Kładę się spać rozbudzony, kręcę się w łóżku, zamiast zająć się czymś produktywnym, a potem wstaję z głową tak obolałą i ciężką, jakby w nocy banda crossfiterów włamała mi się do pokoju, żeby zrobić sobie na mojej czaszce trening, waląc w nią pięciokilowym młotem. Tak jakoś co parę miesięcy wracam sobie do starych nawyków i śpię przez cztery godziny, wstaję na godzinkę, a potem kładę się na kolejne cztery godziny. Podobno ludzie w czasach antycznych spali w podobny sposób, budząc się w środku nocy, żeby na przykład skorzystać z łaźni i pogadać z sąsiadami. 

Kolejna sprawa, motywacja. Jak to z nią jest? Chcemy pracować dużo i ciężko, więc wypadałoby się jakoś motywować. Próbowałem i tego. Oglądałem filmiki motywacyjne na YouTube, w efekcie "motywując się" przez pół godziny, żeby potem przez kolejne pół godziny myśleć o tym, jak to wspaniale, że będę coś robił, a ostatecznie usiąść do kolejnego nagrania, odpalającego się z automatu w ramach autoodtwarzania ustawionego w aplikacji. 

Prawda jest taka, że albo się wierzy w te nagrania, niemal fanatycznie, albo nie daje to nic, może działając na poziomie placebo (no dobra, przesadzam. Placebo to ponoć jeden z najskuteczniejszych terapii znanej ludzkości! Poza tym, nie bierzcie sobie mojej prawdy jako "objawionej", sprawdzajcie źródła!). 

Zamiast siedzieć i motywować się na siłę, trzeba po prostu usiąść i zacząć coś robić. Osobiście jest to dla mnie najlepsze rozwiązanie, myślę więc, że warto się podzielić tym spostrzeżeniem z każdym, kto tego czyta (pozdrawiam serdecznie, jeżeli dotrwałeś, lub dotrwałaś do tego momentu, chcę Ci przekazać, że jesteś super i ogromnie się cieszę, że teraz to czytasz. Życzę Ci jak najlepiej.). Czasami mam lepszy dzień i siadam do pisania z uśmiechem na twarzy, czasami absolutnie brakuje mi motywacji, a jednak, kiedy przemęczę się przez pierwsze paręnaście minut, potem rozkręcam się i działam, metodycznie, nie umierając wewnątrz, nabieram za to ogromnej siły, którą odczuwam głównie w momentach, w których próbuję zmęczyć się niemal do granic wytrzymałości. Słowa płyną wtedy jak rzeka, pojawiając się przed moimi oczami w szaleńczym tempie. Nieważne, czy jestem w pracy, spędzam czas z ukochaną, czy piszę, biegam, albo robię cokolwiek innego, jeżeli daję z siebie sto procent, choćbym był nie wiem jak zmęczony, czuję, jak dana energia wraca do mnie, zwielokrotniona jak głowy hydry lernejskiej. Efekt końcowy często odbiega od ideału, ale najważniejsze, żeby wyrabiać nawyki, uczyć się nowych rzeczy i przeć, powoli, ale systematycznie. 

Ogromny błąd, jaki często zdarza mi się popełnić, zaraz po takim "przelocie", to stwierdzanie, że robię dobrą robotę. Odpuszczam sobie wtedy i wygasam powoli, w efekcie doprowadzając samego siebie do kolejnego okresu "odpoczywania", po którym czuję się bardziej zmęczony, niż kiedykolwiek. Wiem, że jestem na samiutkim początku swojej przygody, ale rozbuchane ego, raz po raz, daje o sobie znać. 

W porządku. Wróciliśmy do początku. Podejmując temat, zauważam, że w swoich kolejnych "fazach", czy "zajawkach", natrafiam na taki problem, że daję się wrzucić w dwie poniższe pętle : 

1. Próbowanie nowych rzeczy - pierwsze trudności - wycofywanie się - szukanie czegoś w zamian - próbowanie nowych rzeczy

2. Dawanie z siebie wszystkiego - zaobserwowanie pierwszych pozytywnych efektów - stwierdzenie, że jest "w miarę w porządku" - odpuszczenie i powrót do szarej codzienności - zmęczenie "odpoczywaniem" - dawanie z siebie wszystkiego. 

Nie jest to raczej zbyt zdrowe i warto popracować trochę, żeby przerwać te schematy. Jak to osiągnąć? 

Na dzień dzisiejszy dobrą odpowiedzią wydaje mi się równowaga. Zamiast wrzucać się w wir obowiązków, brać na swoje barki tak dużo, że aż niemożliwym jest wykonywanie tego przez tydzień, nie mówiąc już o latach pracy, lepiej jest robić mniej, ale w zrównoważonym tempie, dając sobie czas zarówno na pracę jak i odpoczynek. Zamiast robić interwały i spalać się co trochę, o wiele większe korzyści daje powolne, systematyczne wzrastanie, przypominające bardziej maraton, niż sprinty. 

Czytałem kiedyś, że Arnold Schwarzenegger w czasach swojej świetności trenował około czterdziestu minut dziennie. Przychodził jednak każdego dnia na siłownię i na każdym treningu wykonywał dobrze zaplanowany zestaw ćwiczeń, dając sobie potem niezbędny czas na to, żeby móc się zregenerować i wrócić w to samo miejsce nazajutrz, kolejny raz walcząc ze sobą, próbując nadać swojemu ciału doskonałą formę. Staram się wobec tego robić podobnie, podejmując walkę ze swoim brakiem systematyczności. Czy się uda? Kiedyś musi. Jeżeli nie, tak czy inaczej będę próbował, aż osiągnę zamierzony skutek. 

Kolejna sprawa, zdecydowanie warto próbować nowych rzeczy, kiedy dają nam coś nowego, nabywamy kolejne umiejętności, wzrastamy jako ludzie, testujemy siebie, żeby dowiedzieć się, co nas jara, a co nie za bardzo. Jeżeli mimo usilnych prób, ciągle czujemy, że coś nie jest "dla nas", nie ma co się bać, żeby to porzucić. Sam próbowałem już tylu rzeczy, że sporo czasu zajęłoby mi to, żeby je wszystkie wymienić. Każda dała mi coś wartościowego, a testowanie swoich limitów czy sprawdzanie, która z pasji najbardziej nam przypasuje, jest zdecydowanie fascynujące. 

Piszę to wszystko po to, bo może uchroni to kogoś przed powielaniem moich własnych błędów. 

Każdego dnia zastanawiam się, co mogę w swoim życiu poprawić. Wiem, że wiele pracy jeszcze mnie czeka, zanim w ogóle będę mógł powiedzieć, że znajduję się tam, gdzie wcześniej marzyłem, żeby móc postawić swoją nogę, jednak wierzę, że prędzej, czy później musi się udać. Czysta statystyka. Im więcej razy spróbujesz, tym bardziej pewny jest sukces. Wbrew temu, co mówią wszyscy z grupy tak zwanych "self-made man", ta droga ku lepszej przyszłości nie musi być samotna. Idźmy tam, ramię w ramię, wspierając się nawzajem, ucząc się wzajemnie, uwieszając się od czasu do czasu na czyimś ramieniu, a wszystko będzie w porządku. Nie "w miarę w porządku", ale "naprawdę w porządku".

I właśnie tego sobie i Wam życzę! 



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Stworzyłem książkę dla dzieci wykorzystując AI

 Sztuczna inteligencja (AI - artificial intelligence) stała się ostatnimi czasy nad wyraz popularna. I trudno się dziwić. Rzadko się zdarza, żeby jakiś wynalazek miał w końcu tak wiele zastosowań. Jest ona wykorzystywana w ogromnej ilości przypadków, od programowania, przez medycynę i finanse, po pracę kreatywną, jak na przykład tworzenie grafiki. AI jest ostatnio odpowiedzialne między innymi za diagnozowanie u pacjentów schizofrenii za pomocą analizy obrazów, z większym powodzeniem niż lekarze, tworzenie botów do inwestowania dających lepsze wyniki niż profesjonalni traderzy, pisanie gotowych schematów stron internetowych, czy tworzenie zaawansowanych grafik na podstawie zadanego tekstu w bardzo krótkim czasie. Wspaniale, prawda?    To zależy.  Po spopularyzowaniu AI od razu podniosły się głosy ludzi, których branża została przez nie usprawniona: Czy sztuczna inteligencja zabierze nam prace? Czy skończy się to wdrożeniem w życie scenariuszem rodem z Terminatora? A może jedyne do czego

Czy na pewno wiesz kim jesteś?

  Przeczytałem ostatnio o teorii mówiącej o tym, że obraz dotyczący naszej osoby różni się w zależności od tego, kto jest jego odbiorcą.      Inaczej mówiąc, Pani kasjerka w sklepie, którą widzisz przez krótką chwilę raz na jakiś czas może odbierać cię jako zupełnie inną osobę, niż twoi znajomi, którzy zamiast prostego szkicu mogą wykreować w swoich głowach skomplikowany tryptyk, napakowany rozmaitymi szczegółami. Tak samo, jak inaczej widzą cię twoi rodzice, rodzeństwo (jeśli takie “posiadasz”), czy współpracownicy.      Co myśli o tobie bezdomny, który oceniając twoją prezencję postanowił zagadać, żeby zapytać o parę złotych? Możliwe, że jego mniemanie na temat twoich cech osobowości pogłębi się jeszcze, zapewniając mu przy tym gratyfikację pieniężną. A co jeśli jego teza zostanie brutalnie odrzucona, kiedy z okazji tego, że dziś twój dzień nie należy do najlepszych, odmówisz mu datku? Może do tego odpowiesz coś w nie do końca miłym tonie. Nie ukrywajmy, tezę dotyczącą twojej ugodo

Dzwonią dzwonki sań, ale to… listopad

       Nadeszła jesień, a razem z nią wszystkie jesieni przymioty. Zmianę było czuć już w samym wietrze, który z dnia na dzień z ciepłego, dającego krótką ulgę w upale, zamienił się w zimny i porywisty. Złote liście kłębiły się na ulicach, poruszane co i rusz to w jedną, to drugą stronę. Z nieba nieprzerwanie siąpił gęsty, klejący deszcz, z gatunku tych, których początkowo może i nie czuć, jednak z czasem podstępnie przenikają każde ubranie. Upalne dotychczas słońce zaczęło dawać zdecydowanie mniej ciepła, a jasna, błękitno złota pogoda ustąpiła odcieniom brązu, czerwieni i wszechogarniającej szarości. Jednak zimno, opadające liście, lśniące kasztany, pomarańczowe dynie i parująca w kubku słodka, mleczna kawa nie były jedynym, co przyszło z jesienią. Ludzie cieszyli się, wkładając na siebie swetry i wyciągając z szafy grubaśne koce, inni zacierali zziębnięte ręce i narzekali, pokasłując co i rusz. Nikt nie spodziewał się tego, co wkrótce miało nastąpić.      Zaczęło się niewinnie. Niek