Przejdź do głównej zawartości

Zaczęła się wojna i nikt się nie zorientował.

Parę dni temu na znanym serwisie z czerwonym N w logo pojawił się serial, który reklamowany był postacią polskiego pisarza - Jacka Dukaja. Serial miał być stworzony na podstawie powieści "Starość Aksolotla", którą miałem okazję czytać parę lat temu. Jako, że majówka i miałem akurat chwilę wolnego, to siadłem z ojcem i obejrzałem dwa odcinki tego serialu. Oglądałem to sobie i z niemałym zdziwieniem odkryłem, że powstał we mnie lekki dysonans. Czułem się zdezorientowany, bo nie kojarzyłem totalnie wydarzeń, które wyświetlały się właśnie na ekranie. "Zapomniałem o co tam chodziło, czy co?" Zacząłem się zastanawiać. Pod koniec drugiego odcinka postanowiłem zobaczyć opinie w internecie. No i znalazłem. Zdanie : Serial inspirowany książką Jacka Dukaja "Starość Aksolotla" oznacza, że twórcy scenariusza wzięli sobie na warsztat krótki opis zdarzenia, które autor opisał w swojej książce i rozbudowali na tyle, że stworzyli na jego podstawie cały sezon serialu. Nie tego się spodziewałem, ale cóż... Dzięki temu powstał pomysł napisania opowiadania, które na takiej samej zasadzie jak powyższy przykład byłoby "inspirowane" jakimś znanym dziełem. A że akurat miałem pod ręką książkę Neil'a Gaiman'a "Amerykańscy bogowie"... Wziąłem ją do ręki, otworzyłem w losowym miejscu i przeczytałem pierwsze zdanie, jakie ukazało się akurat moim oczom. Tak powstało opowiadanie "inspirowane" powieścią "Amerykańscy bogowie". To, że z oryginałem nie ma wiele wspólnego lepiej pomińmy milczeniem.

"Zaczęła się wojna i nikt się nie zorientował." 


- Przepyszne, Lin, naprawdę. Kawał dobrej roboty. - Powiedział Zhou, nachylając się nad miską ramenu. Zupa rozlewała się po całym blacie, kiedy siorbał makaron. Lin, krępy właściciel restauracji Bianfu uśmiechnął się radośnie i roztarł dłonią kropelkę zupy, która skapnęła akurat na policzek szefa kuchni. Zhou był jednym z jego ulubionych klientów. Zawsze z chęcią go gościł, nie zważając na fakt, że po wizycie tego roztrzepanego młodzieńca często zmuszony był ścierać plamy nie tylko ze stolika, przy którym siedział chłopak, ale także ze wszystkich innych, które miały nieszczęście znajdowania się w polu rażenia jakiegokolwiek z serwowanych akurat dań. Bianfu swoją popularność zyskiwało w końcu nie tylko ze względu na pyszne jedzenie, które Liu oferował swoim gościom po nieprzyzwoicie niskich cenach, ale również przez stand-up'owe występy Zhou, często wypełniające lokal do granic możliwości. To, że klienci musieli się przygotować na to, że ich ubrania będą równie mokre jak płaszcze przeciwdeszczowe ludzi siedzących w pierwszych rzędach na pokazach sztuczek delfinów Lin mógł jakoś przeboleć. 
- Cieszę się, że ci smakuje, chłopcze. - Odrzekł, przykładając swoją ogromną dłoń przypominającą bochenek chleba prosto do twarzy. Zhou kichnął donośnie i rozwalił się na krześle, dając znać, że nie będzie już jeść. Ludzie zaczynali się już schodzić na występ. Musiał się przygotować. 

***

Henry pośpieszał żonę, ciągnąc za sobą dwie ogromne torby podróżne. Jeszcze chwila i spóźnią się na samolot. Zasiedzieli się w strefie wypoczynku, wspominając stand-up tego małego śmiesznego Chińczyka, na którym byli parę dni temu. W malutkiej restauracyjce, jeszcze mniejszej niż ta, która znajdowała się na lotnisku stłoczyło się ponad sto osób. Było ich tyle, że obcy ludzie musieli siedzieć sobie na kolanach! Cieszył się wtedy, że jemu w udziale przypadła akurat jakaś niewielka starsza kobiecina o oczach czerwonych jakby miała zapalenie spojówek. Bał się, że będzie musiał trzymać na kolanach Dorothy. Jak bardzo by jej nie kochał, to jednak wolał zachować na trochę dłużej swoje sprawne nogi. Ciężarna żona to w końcu niemałe obciążenie. Nie dość, że nosi w sobie małego człowieka, to jeszcze sama jest nieco większa niż zazwyczaj. - Cholera! - Zaklął donośnie. Zdenerwował się tak bardzo, że zaczął kasłać. Od paru dni coś go podduszało. Pewnie ten chiński smog. Nie to co swojskie, angielskie powietrze, jakie mają w Stevenage. - Dorothy, zostawiłem w hotelu koszulkę! Tą z Fred'a Perry'ego. Rzuciłem ją pod łóżko jak wróciliśmy z Bianfu...
- Trudno, kupimy nową. - Żona Henry'ego odrzekła zasapana. Wiedziała, że był to ulubiony t-shirt męża. - Jak chcesz, kupimy jakąś inną. Od razu jak wylądujemy w Londynie. 
Popędzili do bramek. Mężczyzna z obsługi spojrzał z dezaprobatą na spóźnialską parę, która miała ze sobą bagaż o rozmiarze o wiele większym niż ten dopuszczalny. Miał już coś powiedzieć, kiedy spojrzał na zaokrąglony brzuch Dorothy i kaszlącego Henry'ego, który ciągle zemścił pod nosem, zły na siebie o zapomnianą koszulkę. Machnął ręką, przepuszczając ich bez ważenia bagażu. - Z radością żegnamy. - Powiedział do siebie, kiedy drzwi autobusu zamknęły się za nimi. 

***
- Ej, ziomki! Nie uwierzycie! W moim pokoju ktoś zostawił zajebistą koszulkę! I do tego Fred Perry. Możecie mówić, że jestem dziwny, ale pachniała mega dobrze. Nie wiem co to za perfumy, ale zaciągałem się nimi przez jakieś dziesięć minut. - Młodziutki mężczyzna o wyglądzie australijskiego surfera wyszczerzył swoje białe, równe zęby. - Chyba wystawię tym ziomkom pięć gwiazdek! Jedli właśnie śniadanie. Steven razem ze swoją szóstką znajomych postanowił wyszaleć się przez miesiąc, rozbijając się po hotelach rozsianych na calutkim globie. Chiny były dopiero drugim przystankiem na ich imprezowym planie podróży. Mieli do obskoczenia jeszcze pięć kontynentów i około dwudziestu stolic. 
- Co ty gadasz, gościu! U mnie to tylko ręczniki i szlafrok, nawet mydła mi nie zostawili. Musiałem się prosić po nocy, jak domawialiśmy szampana. - Olaf popatrzył na Steven'a z zazdrością. Chłop miał w życiu szczęście jak mało kto. Jak ktoś mógł znajdować fanty w hotelach, to tylko ludzie jak on. Popatrzył na telewizor zawieszony na suficie. Nadawali akurat wiadomości. Jakieś dziwne obrazy. Olaf nie rozumiał drobnych chińskich znaczków. Obserwował, jak pokazują ludzi leżących w salach szpitalnych, podpiętych pod respiratory. Ciekawe o co chodziło. Steven zakasłał cicho.

Zaczynała się wojna i nikt się nie zorientował. 



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Stworzyłem książkę dla dzieci wykorzystując AI

 Sztuczna inteligencja (AI - artificial intelligence) stała się ostatnimi czasy nad wyraz popularna. I trudno się dziwić. Rzadko się zdarza, żeby jakiś wynalazek miał w końcu tak wiele zastosowań. Jest ona wykorzystywana w ogromnej ilości przypadków, od programowania, przez medycynę i finanse, po pracę kreatywną, jak na przykład tworzenie grafiki. AI jest ostatnio odpowiedzialne między innymi za diagnozowanie u pacjentów schizofrenii za pomocą analizy obrazów, z większym powodzeniem niż lekarze, tworzenie botów do inwestowania dających lepsze wyniki niż profesjonalni traderzy, pisanie gotowych schematów stron internetowych, czy tworzenie zaawansowanych grafik na podstawie zadanego tekstu w bardzo krótkim czasie. Wspaniale, prawda?    To zależy.  Po spopularyzowaniu AI od razu podniosły się głosy ludzi, których branża została przez nie usprawniona: Czy sztuczna inteligencja zabierze nam prace? Czy skończy się to wdrożeniem w życie scenariuszem rodem z Terminatora? A może jedyne do czego

Czy na pewno wiesz kim jesteś?

  Przeczytałem ostatnio o teorii mówiącej o tym, że obraz dotyczący naszej osoby różni się w zależności od tego, kto jest jego odbiorcą.      Inaczej mówiąc, Pani kasjerka w sklepie, którą widzisz przez krótką chwilę raz na jakiś czas może odbierać cię jako zupełnie inną osobę, niż twoi znajomi, którzy zamiast prostego szkicu mogą wykreować w swoich głowach skomplikowany tryptyk, napakowany rozmaitymi szczegółami. Tak samo, jak inaczej widzą cię twoi rodzice, rodzeństwo (jeśli takie “posiadasz”), czy współpracownicy.      Co myśli o tobie bezdomny, który oceniając twoją prezencję postanowił zagadać, żeby zapytać o parę złotych? Możliwe, że jego mniemanie na temat twoich cech osobowości pogłębi się jeszcze, zapewniając mu przy tym gratyfikację pieniężną. A co jeśli jego teza zostanie brutalnie odrzucona, kiedy z okazji tego, że dziś twój dzień nie należy do najlepszych, odmówisz mu datku? Może do tego odpowiesz coś w nie do końca miłym tonie. Nie ukrywajmy, tezę dotyczącą twojej ugodo

Dzwonią dzwonki sań, ale to… listopad

       Nadeszła jesień, a razem z nią wszystkie jesieni przymioty. Zmianę było czuć już w samym wietrze, który z dnia na dzień z ciepłego, dającego krótką ulgę w upale, zamienił się w zimny i porywisty. Złote liście kłębiły się na ulicach, poruszane co i rusz to w jedną, to drugą stronę. Z nieba nieprzerwanie siąpił gęsty, klejący deszcz, z gatunku tych, których początkowo może i nie czuć, jednak z czasem podstępnie przenikają każde ubranie. Upalne dotychczas słońce zaczęło dawać zdecydowanie mniej ciepła, a jasna, błękitno złota pogoda ustąpiła odcieniom brązu, czerwieni i wszechogarniającej szarości. Jednak zimno, opadające liście, lśniące kasztany, pomarańczowe dynie i parująca w kubku słodka, mleczna kawa nie były jedynym, co przyszło z jesienią. Ludzie cieszyli się, wkładając na siebie swetry i wyciągając z szafy grubaśne koce, inni zacierali zziębnięte ręce i narzekali, pokasłując co i rusz. Nikt nie spodziewał się tego, co wkrótce miało nastąpić.      Zaczęło się niewinnie. Niek