Tak jak wspominałem w poprzednim poście, postanowiłem rozdzielić opowiadanie na dwie części. Jak możecie zauważyć, treść trochę różni się między wersjami, starałem się jednak, żeby obie napisane zostały w podobnych duchu opowieści.
Wersja oryginalna, pisana w czasach podstawówki:
Było słoneczne południe. Absalon wyjął swój wyszczerbiony
miecz z pochwy, a potem zaczął pieczołowicie rzeźbić w drewnie. Gdy minęło pół
godziny miał już cztery duże kółka i przymocował je do zwiniętej z portu
tratwy. Potem doczepił zardzewiałe zawiasy i zaimprowizowaną rączkę, wykonaną
ze starej łopaty (także „pożyczonej” z portu). Potem z pociętych zardzewiałym,
lecz nadal ostrym dwuręcznym toporem bali drewna Absalon zrobił ściany pojazdu
i sprawdził, czy się trzyma. Cała jego praca odbywała się na wzniesieniu góry
znajdującej się parę kilometrów na północ poza miastem. Budując tutaj miał
bliżej do portu oraz kamieniołomu.
Stanął na pojeździe i… runął w dół góry, próbując utrzymać
równowagę na niestabilnej-świszczącej-acz-wytrzymałej-tratwie-na-kółkach. Po
chwili mężczyzna zorientował się, że do kamieniołomu, do którego chciał dotrzeć
dzięki temu pojazdowi jest coraz bliżej i, jeśli nie dojdzie do rozbicia,
będzie mógł nim jeździć. Było coraz bliżej celu i Absalon, aby zatrzymać się,
usiadł tyłem do kierunku „jazdy” i wystawił nogi trąc butami o ziemię. Jeżdżące
coś zwolniło i niedoświadczony nekromanta-wynalazca wyskoczył z niego i
zatrzymał zapierając się nogami i łapiąc pojazd od tyłu.
-Uff!!! – Wykrzyknął pełen podniecenia i strachu. –
Powinienem jakoś nazwać takie jazdy! Wiem! Nazwę je wyścigami. Ten, kto
przekroczy linię końcową wyścigu i zatrzyma pojazd wygrywa. A to, na czym się
jeździ nazwę „jeździdełkiem”. Albo nie…
Wózkiem! Wózkiem wyścigowym! Tak, to będzie dobre.
Absalon skończył swój monolog, po czym złapał za
rączko-łopatę i pociągnął wózek w stronę skupiska gliny.
…
Nowa wersja, napisana dziś (05.04.2020):
Było słoneczne południe. Po niebie leniwie sunęły pojedyncze
chmury, wyraźnie odróżniając się na tle czystego, pomarańczowego nieba. Absalon wdrapał
się z mozołem na niewielkie wzgórze, z którego rozprzestrzeniał się widok na niewielki kamieniołom. Znajdował się on parę kilometrów na północ od głównych bram
miasta. Kiedy młodzieniec mijał strażników, przyglądali mu się podejrzliwie.
- Po co ci ten wór? Wyglądasz z nim jak ten stary świr, Santa Nikolas, hehe. Wszędzie się włóczy z tym wielkim workiem i rozdaje losowym ludziom jakieś rupiecie. – Rzucił jeden z nich, przyjmując na pozór lekki ton.
- A może wynosisz fanty z włamu, co? – Drugi
mężczyzna wycelował w Absalona oskarżycielsko palec. Najwyraźniej postanowili dziś przyjąć taktykę dobry-strażnik, zły-strażnik.
- Spokojnie, panowie, to tylko narzędzia do pracy. Muszę
wykonać rzeźbę dla Lady Beth. – Skłamał gładko niedoszły nekromanta. Lata działania poza prawem przygotowały go na podobne sytuacje.
– Wiecie,
to będzie godło rodu Maków. – Nachylił się w stronę rozmówców, w geście pokazującym, że wyjawia im
właśnie poufną wiadomość.
- Proszę, proszę. Jak dla Lady, to zapraszamy. – Drugi ze strażników wyraźnie się odprężył, a pierwszy z nich rzucił się, żeby otworzyć Absalonowi bramę. Był wyraźnie zmieszany. –
Nie wiedzieliśmy, że pan taki ważny. - Powiedział przepraszająco.
Chłopak skinął im głową. Mężczyźni usłużnie zasalutowali,
czekając aż minie przejście. Kiedy przeszedł, na powrót zatrzasnęli wrota. Całą dalszą drogę minął gotując się w płaszczu, przysiadając od czasu do czasu, żeby odpocząć. Raz usiadł zamroczony pod drzewem, nie zauważając, że pod nim znajduje się wielkie mrowisko, zamieszkiwane przez bojowo nastawione, fioletowe owady. Przekonał się o tym na własnej skórze, kiedy liczne, połyskujące w słońcu szczęki zaciskały się na jego skórze, wywołując "projekcję bólu i pieczenia", jak zwykł to nazywać nadworny medyk władcy. Gdy dotarł na miejsce, Absalon zrzucił z pleców ogromny wór, wypełniony po brzegi, zapchany drewnem, podłużnymi kawałkami zdezelowanego metalu oraz
narzędziami użyczonymi od kowala. Zawartość wysypała się prosto na tratwę, którą
Absalon „pożyczył” parę godzin wcześniej, odcumowując ją z portu i zabierając,
starając się przy tym za bardzo nie rzucać w oczy. Za „pożyczanie” rzeczy można
było stracić głowę.
- Cholera. – Powiedział. – Mam nadzieję, że nic się przez to nie
uszkodziło...
Odgrzebał nogą tratwę, spychając butem rozsypane elementy i obejrzał ją z każdej strony. Siekiera, którą jako ostatnią schował naprędce do wora, nie czekając na pozwolenie znajomego, ukruszyła trochę jedną z desek, ale poza tym nie stało się
nic, co zagrażałoby integralności tratwy. Otarł dłonią pot, który obfitym
strumieniem spływał po jego czole i zalewał mu coraz bardziej zaczerwienione
oczy. Zamrugał i usiadł ciężko na ziemi, zmęczony wspinaczką. Sięgnął po miecz, przytroczony
do pasa nierównymi kawałkami rzemienia. Złapał za rękojeść i szarpał się przez
chwilę, żeby wyciągnąć wysłużoną broń o ostrzu pokrytym rudawymi plamami starej dobrej rdzy. Lewą
ręką pochwycił pierwszy z brzegu kawałek drewna, postawił go sobie między nogami i ustabilizował, zwierając ze sobą kolana. Zręcznie operując mieczem, wyciosał
prowizoryczny okrąg, usiłując nadać mu kształt zbliżony do tego, który ujrzał
we śnie. Kiedy skończył, odłożył miecz na ziemię i sięgnął po dłuto. Wycelował w sam środek
rzeźby. Kowalskim młotem zaczął uderzać w narzędzie, do czasu, aż nie przeszło
na wylot. Podniósł swój wynalazek i spróbował poturlać je trochę w dół zbocza.
Przejechało krótką odległość i przewróciło się gładko na trawę.
- Nada się jak nic. – Absalon był wyjątkowo zadowolony z efektu.
Wziął się do wzmożonej pracy i już po pół godzinie cztery
duże kółka leżały obok tratwy, jedno obok drugiego. Były trochę nierówne i
lekko kanciaste, ale, jak to mawiał ojciec Absalona, „Nic, co jest robione za
pierwszym razem nie wychodzi idealnie, synu. Dlatego masz młodszą siostrę”.
Młody nekromanta wyrzeźbił dwa kolejne elementy, przypominające ogromne kije od
mioteł i przymocował je do spodu tratwy, przybijając młotem metalowe zawiasy
pokryte gęstą, oleistą mazią w taki sposób, żeby całość mogła się swobodnie poruszać.
Następnie nabił każde z kół na zakończenia „kijów”, zabezpieczając je klinami tak, żeby
nie ześlizgiwały się podczas ruchu. Poruszał konstrukcją w przód i w tył. Mimo tego, że całość stawiała lekki opór a krzywe koła
podskakiwały na nierównościach, nie było najgorzej.
- Nada się, nada! – Wykrzyknął młodzieniec. – Zaraz to sobie
przetestujemy, a potem… Glina, żelazo, rtęć i witaj, golemie!
Ostrym, choć dość mocno wysłużonym toporem porąbał szybko drewniane
bale, robiąc z nich deski i przymocował je do konstrukcji, czyniąc tym samym
ściany wynalazku. Obwiązał je szczelnie powrozem, po czym odrzucił topór i złapał
za rękojeść łopaty, którą, razem z tratwą, „pożyczył” z portu. Zaparł się i
oburącz wbił łopatę z całą swoją siłą w przód wehikułu, tworząc zaimprowizowaną rączkę. Ocenił swoją pracę i stwierdził, że wszystko wygląda naprawdę dobrze. Niewiele
myśląc, wgramolił się na swój wynalazek i stanął na nim. Wyciągnął ramiona przed
siebie i zaczął wygłupiać się, udając, że przemawia do tłumu.
- Pewnieście zastanawiali się, drodzy pachołkowie, dlaczego
mi służycie. Otóż, spieszę z wyjaśnieniami. Jestem waszym władcą! Waszym panem,
który z bezmiaru mórz wyłonił się, żeby panować po wsze czasy, a wy... – Zapauzował
na chwilę dla zwiększenia efektu. – Wy będziecie na każdy mój rozkaz! Jesteście
moją armią! Moim legionem! Już czas, by ruszyć posady świata! Razem z wami i
moim wiernym Golemem zasiądziemy w Złotej Sali, dzieląc los innych
sprawiedliwych! Koniec z rządami Walryka IV! Przybył nowy uzurpator! Nadciąga Wielki Absalon! – Przy każdym
zdaniu tupał nogami, nakręcając się coraz bardziej i bardziej. Wymawiając swoje
imię zrobił to tak mocno, że deska załamała się pod nim i stracił równowagę.
Rąbnął na plecy, podpierając się dłońmi. Wehikuł, poruszony upadkiem swojego pasażera
podskoczył i zaczął zsuwać się w dół zbocza. Nabierał prędkości, chybocząc się
we wszystkie strony. Młodzieniec usiłował jednocześnie wyswobodzić nogę, która
utknęła pomiędzy deskami i utrzymać równowagę na tyle, żeby nie wypaść z pędzącej
niestabilnej-świszczącej-acz-wytrzymałej-tratwie-na-kółkach™. „Muszę zmienić
tę nazwę, wydaje się za długa”. Przemknęła mu przez głowę absurdalna myśl. Tratwa
przeszywała powietrze, z każdą chwilą nabierając impetu. W połowie drogi mężczyźnie
udało się wyszarpać nogę. Stopa zwisała bezwładnie, a na piszczelu widoczne
było duże zgrubienie. „Na pewno jest złamana.” Skonstatował ze zgrozą
Absalon. Rozejrzał się wokół siebie. Przemykał właśnie przez sam środek
kamieniołomu. „Jedyny plus z tego, nie będę musiał schodzić na dół…
Narzędzia tam zostaną, odpracuję razem z żelazem. Co mi tam, jeden miesiąc w tą czy w tą…” Szok
mocno zniekształcał mu odbiór rzeczywistości, kierując myśli chłopaka na
niespodziewane tory. "Kisiel ze ślimaków, to chyba dobry pomysł na biznes". W końcu, Absalon otrząsnął się i usiadł tyłem do kierunku jazdy. Wyciągnął przed siebie zdrową
nogę, trąc butem o ziemię, żeby wyhamować to jeżdżące coś. Niestabilna-świszcząca-acz-wytrzymała-tratwa-na-kółkach™
zwolniła i niedoświadczony nekromanta-wynalazca wyskoczył z pojazdu, łapiąc za jego tył, żeby całkowicie zatrzymać wehikuł. Kiedy złamana noga spotkała się z
glebą, poczuł, jak przeszywa go ostry ból. Zdecydowanie była złamana.
- Ufff!!! – Wykrzyknął, żeby dać upust nagromadzonym w tak
krótkim czasie emocjom dumy, ekscytacji, bólu i strachu. Chemiczny koktajl
substancji zalał mu mózg, sprawiając, że czuł się jak oderwany od ciała. –
Powinienem jakoś nazwać takie jazdy! Wiem! – Uniósł palec wskazujący w niebo. –
Nazwę je wyścigami! Jechać będzie parę osób, każdy w osobnym „jeździdełku”. Ten,
kto pierwszy przekroczy linię końcową wyścigu, a do tego uda mu się jakoś
zatrzymać „jeździdełko”, wygrywa! Albo nie… Nazwę je wózkiem! Wózkiem
wyścigowym! Tak! Tak! To będzie dobre!
Skończył swój monolog, po czym spuścił głowę, zerkając na
pokrzywioną nogę i połamany wózek wyścigowy.
Glina będzie musiała jednak troszeczkę zaczekać.
Komentarze
Prześlij komentarz