Przejdź do głównej zawartości

Było świetnie, czas się żegnać


Słońce wypuszcza wokół swoje promienie, rozsiewając światło. 
W tym samym czasie gęsty, lepiący deszcz sączy się z nieba, jakby totalnie nic nie robił sobie z braku deszczowych chmur.  Śnieg topnieje jeszcze zanim spadnie na wilgotną, rozgrzaną glebę.  Jest środek zimy, lecz pogoda wygląda zupełnie jakby na Ziemi trwała właśnie Apokalipsa.  W oddali majaczą czarne chmury, rozświetlane od czasu do czasu niebieskimi rozbłyskami naelektryzowanego powietrza. Nastały dziwne czasy, lecz prawie nikogo nie napawa to zdziwieniem. Jest jak jest. Jedynie czasem pojedyncza osoba pochyli głowę, by przetrzeć swoje zmęczone wielogodzinnym wgapianiem się w ekran oczy. Zaraz jednak wraca do pracy. Nie ma czasu na przerwę, gdy liczy się produktywność. 

Starsza pani, mieszkająca w małym drewnianym domku przy lesie siedzi spokojnie na ganku. Patrzy, jak zamiast łez spowodowanych tęsknotą za utraconym czasem, po jej zdobionych okularach spływa leniwie pojedyncza kropla deszczu. Zaplątała się tu przypadkiem, niesiona nagłym podmuchem wiatru. 
Samotna kropla wśród oceanu. Zupełnie jak ona sama. 
"Skoro i tak wszyscy staniemy przed Sądem Ostatecznym, to czemu nie właśnie dziś?" przemyka jej przez myśl. Zmęczona jest już czekaniem. Od ostatniej zimy odwiedzał ją jedynie czerwonobrzuchy gil, który skuszony jedzeniem przysiadał ostrożnie na jej suchym, pooranym bliznami przedramieniu. Zawsze gdy siadał, dziobem wybierał najładniejsze nasiona, zazwyczaj ułożone w niewielką piramidę leżącą w zagłębieniu spracowanej, lecz nadal delikatnej, kobiecej dłoni. Choć robiła to rzadko, najbardziej lubiła karmić go jarzębiną. Rozłupywał wtedy jabłkowaty owoc i wyjadał pestki, wykonując szybkie, precyzyjne ruchy swoją malutką główką. Resztę owocni zabierała zawsze do domu. Moczyła ją potem we wrzątku, by zrobić z niej dżem, którym zajadała się w smutne, przepełnione wszechogarniającą ciszą wieczory

Dzisiaj dla przemiłej starszej pani wieczór ma jednak nie nadejść. Przeczuwa to już od paru dni. Ledwie wczoraj wyciągnęła ze stryszku zakurzone fotografie. Przeglądała je wielokrotnie, zatrzymując się na tych, które najbardziej wniknęły w jej umysł. 

Mała dziewczynka, stojąca nieopodal kamiennej studni. Ręce uniesione w górze, jakby właśnie zakończyła zwycięski bieg na olimpiadzie. Ubrana jedynie w szmacianą pieluszkę, roześmiana od ucha do ucha. Chodzące szczęście. Obok dwójka ludzi wpatruje się w swój skarb, również uśmiechając się serdecznie. Stateczny, elegancko ubrany pan z sumiastym wąsem i młoda kobieta z wzorzystą chustką zawiniętą na głowie. To jej rodzice. Umarli dziesięć lat później, straceni w obozie koncentracyjnym w Chełmnie. Mimo, iż byli Polakami, katolikami od wielu pokoleń, wzięto ich za Żydów ze względu na ich wygląd. Na nic zdały się próby wytłumaczenia, zaklinanie się, okazywanie dokumentów. Zrządzeniem losu ich mała córeczka biegała sama po okolicznym lasku, kiedy grupa mężczyzn ubrana w niemieckie mundury zapukała do drzwi drewnianej chatki. Zanim to się stało, wychowywali córkę w atmosferze miłości i zrozumienia. Nie mieli masy pieniędzy, ale nikt ich wtedy nie miał. Utrzymywali się sami i nie potrzebowali zbyt wiele. Wiedli proste i szczęśliwe życie, które warto wspominać. Kochani rodzice.

Kolejne zdjęcie. Większa już, młoda lecz dorosła dziewczyna. Długi warkocz sięga jej do pasa. Ubrana w suknię ślubną, z welonem wpiętym we włosy, ściskająca kurczowo bukiet kwiatów, jakby nie chciała się z nim rozstać. Po prawej stronie fotografii młody, przystojny mężczyzna, z  wytwornie zaczesanymi włosami i poważną mina osoby, która próbuje ukryć swoje miękkie usposobienie hardym spojrzeniem i zaciśniętymi szczękami. Nigdy nie dała się temu zwieść, wiedziała, że będzie otaczał opieką zarówno ją jak i jej liczne dzieci. Tak też było przez wiele lat. Szli razem pod rękę przez życie, dopóki nie odkrył uroków alkoholizmu. Wrodzona delikatność nie pomagała, kiedy oddawał się w objęcia nałogu, oddalając tym samym od troskliwej, kochającej żony. Kochała go i nieraz próbowała podać mu pomocną dłoń, jednak kiedy piąty raz podniósł na nią rękę, złamała mu na głowie sękatą miotłę i dała do zrozumienia, że dłużej nie ma czego szukać w jej rodzinnym domu. Zanim to się stało, spędzili jednak wiele szczęśliwych chwil razem. Do dzisiaj wspomina, jak zobaczyła go po raz pierwszy. Miała wtedy dwadzieścia lat i wybrała się na targ, żeby sprzedać jedną ze świń i za otrzymane pieniądze kupić sobie buty na zimę. Stał wtedy na końcu miasteczka, wpatrując się w nią, jakby zobaczył największy cud świata. Tak bardzo mu się spodobała, że starał się nawet nie mrugać, w obawie, że mogłaby zniknąć sprzed jego oczu. Kiedy to wspominała, zarumieniła się już na samo wspomnienie tego fascynującego wyrazu twarzy młodego przyszłego męża. Strzała Amora dała o sobie znać, kiedy wiele lat później otrząsnął się z alkoholowego szału. Wylał ostatnie butelki do ścieków i nigdy więcej nie tknął choćby kropli alkoholu. Przyjęła go ponownie, gotowa nadrobić stracony czas. Niestety, było już za późno. Marskość wątroby wywołana nadmiarem mocnych trunków nie pozwoliła im wspólnie się zestarzeć. 

Ostatnie zdjęcie w albumie zrobione było pięć lat wcześniej. Dojrzała, starsza pani trzyma na kolanach dziecko. To jeden z jej wnuków. Szkoda, że będąc w szkole średniej odkrył odurzające mleko makowe. Zaledwie po roku licząc od tego dnia, stał się blady i wątły jak mimoza. Pozostawał w tym stanie już do końca swojego krótkiego, obfitującego w opioidowe odloty życia. Inteligentny i przenikliwy jak nikt, o duszy artysty, lecz kruchy jak papier kalkowy. Kolejny szkrab stał nieopodal starszej pani, puszczając filuternie oczko do obiektywu. Drugi, młodszy wnuczek. Kiedy zorientował się, że poza pracą na rol nie ma tu dla niego zbyt dużej przyszłości, wyjechał za granicę. Próbował swoich sił w roli amanta filmowego. Zagrał w trzech filmach, które nie odniosły sukcesu, jednak pozostał za granicą ze względu na roztaczające się przed nim morze możliwości. Nie oglądał się za siebie, więc rzadko odwiedzał rodzinne strony. Swoją babcię odwiedził zaledwie dwa razy w ciągu piętnastu lat od emigracji. Miło się jednak patrzyło na tę jego rumianą, zadziorną buzię, uwiecznioną przez wprawnego fotografa, syna starszej pani. 

Syn. Jej oczko w głowie. Kochała go jak nikogo. Kibicowała mu. Dawała wszystko, co tylko mogła, żeby tylko niczego mu nie brakowało, żeby wyrósł na ludzi. Był wspaniałym człowiekiem. Nie bał się ciężkiej pracy, miał dobre serce, po rodzicach, jednak nie uznawał żadnych używek poza okazyjną filiżanką czarnego kakao. "To prawdziwe złoto. Kiedyś używane było jako waluta" Zawsze to powtarzał, kiedy brał pierwszy łyk ciemnego napoju. Jako młodzieniec bardzo był zdolny, posłała go do szkoły, oddalonej parę kilometrów od domu. Zawsze chodził tam na piechotę, nawet w najgorszą pogodę. Nigdy się nie poddawał. Na siódme urodziny kupiła mu aparat. Od tego momentu był to jego rekwizyt. Zawsze mu towarzyszył, nawet kiedy brał kąpiel kładł go delikatnie na podłodze, bojąc się, że utraci jakąś godną uwiecznienia ulotną chwilę. Niestety, mając czterdzieści lat, zginął głupio, o ile można tak powiedzieć o śmierci. Poślizgnął się na lodzie, kiedy kucał, żeby zrobić zdjęcie jelenia. Czekał na niego od wielu godzin, zamaskowany niedaleko paśnika. Gdy zwierzę pojawiło się zaledwie metr od ukrytego fotografa, nie mógł się powstrzymać, żeby nie zrobić kroku w celu otrzymania lepszego ujęcia. Pech sprawił, że noga omsknęła mu się, a przestraszone zwierzę uderzyło kopytem prosto w głowę mężczyzny. Umarł po paru godzinach z powodu obrzęku mózgu. 

"Niedługo wszystkich ich spotkam. Dość już się nażyłam. Kolej na innych. Nadchodzi czas, żeby odpocząć." Starsza pani zastyga z wyrazem ledwie dostrzegalnego uśmiechu na twarzy. Zamyka oczy, bierze głęboki wdech. Gdy wypuszcza powietrze z płuc, w oddali rozlega się grzmot. Ostry wiatr zrywa się, rozsypując znajdujące się na pokrywce od słoika nasiona słonecznika. Nastaje cisza. Przerywana jedynie cichutkim pogwizdywaniem gila. Samotna kropla zsuwa się z okularów. Spada, znacząc ciemnym śladem ubranie nieruchomej starszej pani. Życie toczy się dalej.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Stworzyłem książkę dla dzieci wykorzystując AI

 Sztuczna inteligencja (AI - artificial intelligence) stała się ostatnimi czasy nad wyraz popularna. I trudno się dziwić. Rzadko się zdarza, żeby jakiś wynalazek miał w końcu tak wiele zastosowań. Jest ona wykorzystywana w ogromnej ilości przypadków, od programowania, przez medycynę i finanse, po pracę kreatywną, jak na przykład tworzenie grafiki. AI jest ostatnio odpowiedzialne między innymi za diagnozowanie u pacjentów schizofrenii za pomocą analizy obrazów, z większym powodzeniem niż lekarze, tworzenie botów do inwestowania dających lepsze wyniki niż profesjonalni traderzy, pisanie gotowych schematów stron internetowych, czy tworzenie zaawansowanych grafik na podstawie zadanego tekstu w bardzo krótkim czasie. Wspaniale, prawda?    To zależy.  Po spopularyzowaniu AI od razu podniosły się głosy ludzi, których branża została przez nie usprawniona: Czy sztuczna inteligencja zabierze nam prace? Czy skończy się to wdrożeniem w życie scenariuszem rodem z Terminatora? A może jedyne do czego

Czy na pewno wiesz kim jesteś?

  Przeczytałem ostatnio o teorii mówiącej o tym, że obraz dotyczący naszej osoby różni się w zależności od tego, kto jest jego odbiorcą.      Inaczej mówiąc, Pani kasjerka w sklepie, którą widzisz przez krótką chwilę raz na jakiś czas może odbierać cię jako zupełnie inną osobę, niż twoi znajomi, którzy zamiast prostego szkicu mogą wykreować w swoich głowach skomplikowany tryptyk, napakowany rozmaitymi szczegółami. Tak samo, jak inaczej widzą cię twoi rodzice, rodzeństwo (jeśli takie “posiadasz”), czy współpracownicy.      Co myśli o tobie bezdomny, który oceniając twoją prezencję postanowił zagadać, żeby zapytać o parę złotych? Możliwe, że jego mniemanie na temat twoich cech osobowości pogłębi się jeszcze, zapewniając mu przy tym gratyfikację pieniężną. A co jeśli jego teza zostanie brutalnie odrzucona, kiedy z okazji tego, że dziś twój dzień nie należy do najlepszych, odmówisz mu datku? Może do tego odpowiesz coś w nie do końca miłym tonie. Nie ukrywajmy, tezę dotyczącą twojej ugodo

Dzwonią dzwonki sań, ale to… listopad

       Nadeszła jesień, a razem z nią wszystkie jesieni przymioty. Zmianę było czuć już w samym wietrze, który z dnia na dzień z ciepłego, dającego krótką ulgę w upale, zamienił się w zimny i porywisty. Złote liście kłębiły się na ulicach, poruszane co i rusz to w jedną, to drugą stronę. Z nieba nieprzerwanie siąpił gęsty, klejący deszcz, z gatunku tych, których początkowo może i nie czuć, jednak z czasem podstępnie przenikają każde ubranie. Upalne dotychczas słońce zaczęło dawać zdecydowanie mniej ciepła, a jasna, błękitno złota pogoda ustąpiła odcieniom brązu, czerwieni i wszechogarniającej szarości. Jednak zimno, opadające liście, lśniące kasztany, pomarańczowe dynie i parująca w kubku słodka, mleczna kawa nie były jedynym, co przyszło z jesienią. Ludzie cieszyli się, wkładając na siebie swetry i wyciągając z szafy grubaśne koce, inni zacierali zziębnięte ręce i narzekali, pokasłując co i rusz. Nikt nie spodziewał się tego, co wkrótce miało nastąpić.      Zaczęło się niewinnie. Niek